Na lewo – Święta Góra Grabarka, na prawo – Mielnik. Dwa drogowskazy, które pamiętam z dzieciństwa, z czasów szkoły i studiów. A zatem wracam. Znowu. Skręcam w prawo. Stumetrowy odcinek wąskiej asfaltowej szosy prowadzi do ostrego zakrętu, przy którym stoi drewniana cerkiew. Prosta, obita ciemnobrązowymi deskami. Pokryta patyną, miedziana kopuła – cudowny kształt, który zawsze napawał mnie nadzieją. Kiedyś, kiedy wierzyłem, ale i później, kiedy przestałem. Kropla stopionego metalu, który spadł z nieba i zakrzepł w locie. Patrzę przed siebie na drogę, na pojawiającą się znienacka rzekę. Bug – ciemnobrunatne lustro. Jest koniec października, ale słońce rozświetla nadrzeczną skarpę. Widzę złotobrązowe pnie i rysujące się wyraziście w światłocieniu ciemnozielone, żółte i czerwonawe korony drzew. Trudno oderwać wzrok od tego widoku. Jadę wolno wzdłuż znanych mi dobrze dekoracji. Muszę przyznać, że fasada tego świata wygląda kusząco. Zwłaszcza kiedy pojawia się sosna. Rośnie po prawej stronie. Lekko pochylona, rozpościera swoją koronę ponad szosą na wysokości kilkunastu metrów. Najdłuższe gałęzie opadają łukiem nad poboczem po lewej stronie. Ma ponad sto lat. Mijając ją, zawsze myślę o tym, ile przypadków, zawirowań losu, odmian pogody, zwierzęcych kaprysów i ludzkich zaniechań sprawiło, że ta jedna jedyna siewka przetrwała i zdołała przeżyć z dala od lasu, by stać się w końcu pomnikiem przyrody. Potem mijam Mielnik: cerkiew i cmentarz, na którym leżą moi dziadkowie ze strony ojca, Górę Zamkową bez zamku, ukryty wśród klonów kościół, w końcu stare, nieczynne już kino Górnik. Dalej szosa znów zbliża się do Bugu i, trzymając się rzeki jak drugiego, bliźniaczego pasma szosy, przejeżdżam siedem kilometrów. Pojawia się zielona tablica z napisem „Ukazy”. Tuż za nią odbijam w prawo, przejeżdżam pięćdziesiąt metrów, w oddali, w prześwicie między drzewami, widzę wzgórze, na którym rozsiadł się stylizowany dworek naszego sołtysa, potem mijam zadbane, odnowione domy Tokarczuków i Misiejuków, ruinę Rudzkiego, skręcam przy niewielkim, ale zadbanym domu Aleksiejuków, przejeżdżam obok dwóch budynków wykupionych przez warszawiaków, aż miga mi po lewej pokryty eternitem dach chatki Koteckiego, i w końcu zatrzymuję samochód przed rodzinnym domem.
/
– Wrócił? – pyta Kotecki. Siedzi na ławeczce przed swoim domem. Vis-à-vis domu ojca. Teraz już mojego domu.
– Wróciłem. – Otwieram bagażnik forda i wyciągam z niego dwie duże walizki z ostatnim ładunkiem ubrań i książek. – Dzień dobry, panie Ireneuszu. Jak samopoczucie?
– W moim wieku samopoczucie to jak pogoda w listopadzie. Nawet jak jest dobra, to i tak jest do dupy…
– Mamy dopiero październik – uśmiecham się, a Kotecki wykrzywia twarz i zachłystuje się powietrzem tak, że można by przysiąc, że dostał właśnie ataku astmy, ale wiem, że to u niego oznacza śmiech. – Kurki nakarmione, jakby co. Apetyt majo, cholery, oj majo.
Kotecki jest bogiem Ukazów. Ta myśl przyszła mi do głowy, jeszcze kiedy byłem dzieckiem. Jest… Był trochę starszy od mego ojca. Musi mieć teraz około osiemdziesięciu pięciu lat, ale kiedy próbuję przypomnieć sobie, jak wyglądał, gdy chodziłem do podstawówki, wydaje mi się, że jego twarz w ogóle się nie postarzała. Albo że nigdy nie była młoda. Nalana, ogorzała, pokryta mimicznymi zmarszczkami. I te oczy ukryte w fałdach skóry, tak że widać tylko skośne szparki. Wiecznie uśmiechnięte. Jest bogiem. Nie Jahwe, nie Zeusem. Kimś pomniejszym, mniej napuszonym, pogodniejszym. Kimś z innej mitologii. Może Ganeszą – bogiem z głową słonia, patronem pisarzy. Patrzy i zapamiętuje. Wszystko, co się tu wydarzyło za jego życia. I za jego wcześniejszych wcieleń.
– Dziękuję – odpowiadam i ruszam w stronę domu.
/
Dom się zestarzał. Niebieska farba na drewnianej elewacji pobladła i łuszczy się w kilku miejscach. Dwuspadowy blaszany dach rudzieje gdzieniegdzie od rdzy. Szyba w drzwiach na ganku, pęknięta i sklejona plastrem wiele lat temu, mruga do mnie na powitanie. Wycięte laubzegą koronkowe zdobienia nad oknami już dawno nie białe, lecz szare, wyglądają jak brwi zasępionego starca. Wkładam w zamek mały płaski klucz, przekręcam go i drzwi otwierają się ze znajomym skrzypnięciem: tyyyyy? Wchodzę do sieni i przełączam centralny bezpiecznik. Dom odzyskuje źródło energii. Słyszę, jak w kuchni budzi się lodówka. Coś klika w bojlerze w łazience. Kiedy odkręcam dopływ wody, dom ma już wszystko, co niezbędne do życia, choć nie wiem, czy cieszy się z tej reanimacji. Zanoszę bagaż do dużego pokoju, który służy mi teraz za sypialnię, i otwieram szeroko okna. Przeciąg szybko wypycha zaduch na zewnątrz i przynosi rześkie, wiejskie powietrze. Zaczynam się rozpakowywać.
/
Tuż przed zachodem słońca wybieram się na krótki spacer moją ścieżką, która prowadzi wzdłuż pola za domem, przez las, do skarpy nad Bugiem. Czasami myślę, że nawet gdyby ta dróżka nie była używana przez nikogo innego, przetrwałaby dzięki moim stopom. Ile razy chodziłem tędy w dzieciństwie, żeby wykąpać się w rzece, ile razy biegałem z kolegami ze szkoły, by bawić się w lesie w podchody i chowanego czy palić papierosy. Ile razy szedłem nią, już starszy, zupełnie sam, żeby popatrzeć na zakole Bugu – jeden z najpiękniejszych widoków, jakie widziałem w swoim życiu.
Mijam brzozowy zagajnik, który porósł nieużytkowaną część pola. Kiedy miałem dziesięć lat, te drzewka były mniejsze ode mnie. Teraz sięgają dwudziestu metrów. W poszyciu połyskują czerwono główki muchomorów. Potem las, ciemny i ponury w wieczornym półmroku. Po pięćdziesięciu metrach widzę prześwit. Uważnie, żeby nie potknąć się o wystające z ziemi korzenie, przechodzę ostatni odcinek ścieżki i staję na krawędzi wysokiej na trzydzieści metrów skarpy. Po lewej stronie Bug zaczyna rysować swoje spokojne, odwrócone „S”, by zakończyć kaligrafię u moich stóp. Słońce już schowało się za horyzontem, ale rozświetlone fioletami i różami niebo odbija się w szerokiej tafli rzeki. Siadam na kamieniu, który przytoczyłem tu w dzieciństwie z lasu, i patrzę.
/
– Co zrobimy? – zapytała Danka, zapalając papierosa.
Siedziała na pniaku naprzeciwko mnie, zaciągała się głęboko i wydmuchiwała dym w stronę Bugu. Słońce stało w zenicie. Od kilku dni temperatura oscylowała w okolicach trzydziestu stopni. Tylko w lesie było nieco chłodniej.
– Nie wiem – odpowiedziałem, przyglądając się, jak bociany kołują nad zakolem rzeki. Pierwsze bociany tego roku. Dobry znak, jak mawiali niektórzy: bociany w locie. – Kiedy najwcześniej może dostać miejsce w domu opieki?
– W Grabarce za trzy, cztery miesiące. W Mielniku za miesiąc, ale to w zasadzie pensjonat i słono sobie liczą…
– Emerytura nie wystarczy?
– Dołóż jeszcze drugie tyle, to może zechcą z nami gadać.
Bociany wylądowały nad martwą odnogą Bugu i zaczęły brodzić wśród zarastających ją trzcin. Szukały pożywienia.
– Mogę dołożyć tysiąc miesięcznie, a ty?
– Z naszym kredytem? Leszek mnie zabije.
– Czyli nic?
– Teraz nic. – Zgasiła papierosa na pniaku i rzuciła niedopałek za siebie. – Marek, cholera, naprawdę nie mogę. Wynajmijmy mu kogoś do opieki na te cztery miesiące, a potem zawieziemy go na Grabarkę…
– Wynajmijmy kogoś? Na ile godzin dziennie? Na dwie? Trzy? Przecież jego nie można zostawić na dłużej samego. Wiesz, że ma dość siły, żeby zwlec się z łóżka. To znaczy, żeby spaść i coś sobie złamać…
– Od kiedy ci tak zależy na jego zdrowiu? – Zapaliła kolejnego papierosa i popatrzyła na mnie z wyrzutem.
– Jeśli coś sobie złamie, trzeba z nim będzie pojechać do szpitala. Założą mu gips. Wyobrażasz sobie, jak chętnie ktoś zajmie się w połowie sparaliżowanym starcem z biodrem w gipsie?
/
Wracam znad Bugu okrężną drogą – tą, którą wybierałem w młodości, by nie za szybko wracać do domu. Prowadzi piaszczystą ścieżką, ciągnącą się między rzeką a wsią. Idąc nią, mijam większość zabudowań Ukazów od ich nieoficjalnej strony, nieco zapuszczonej, ale i prawdziwszej. Taką wieś pamiętam z dzieciństwa: przekrzywione płoty, w których brakuje sztachet, wyrzucone na tyły gospodarstw stare meble, rdzewiejące pralki, sterty liści i kompostu. Z tej strony wsi nikt mnie nie obserwował. Mogłem przechodzić w te i we w tę, nie ściągając na siebie wścibskich spojrzeń. Tylko psy mnie czasem obszczekiwały. Rzadko, bo z większością z nich byłem zaprzyjaźniony. Przynosiłem im czasami resztki kolacji i rozpieszczałem je kąskami, na które nie mogły liczyć w swoich domach. Teraz też podbiega do mnie jeden z nich. Właściwie to ona. Sięgająca mi do kolan czarno-biała suczka. Nie pamiętam, żebym ją spotkał, gdy przez trzy miesiące opiekowałem się ojcem. Może dlatego, że mało wtedy wychodziłem z domu. Sunia merda wesoło ogonem, uwodzicielsko wykręca tułów i spuszcza łeb. Początkowo boi się, kiedy chcę ją pogłaskać, potem podchodzi i pozwala się dotknąć. W końcu przewraca się na grzbiet i wystawia swój wielki brzuch na moje pieszczoty. Dotykam go delikatnie – suka na pewno jest w ciąży. Głaszcząc ją, głaszczę jednocześnie kilka innych, małych bytów, ukrytych pod skórą i mięśniami w bezpiecznym ciele matki.
/
Łóżko, na którym sypiam, pamięta lata osiemdziesiąte. Rodzice kupili mi je chyba, kiedy poszedłem do ogólniaka, bo stary, składany na dzień półkotapczan się rozpadł. A może był po prostu dla mnie za mały. W ostatniej klasie podstawówki bardzo szybko przybywało mi centymetrów. W strasznym tempie wyrastałem ze spodni i butów. Ze spodniami był mniejszy problem, bo matka, która w tamtych czasach szyła mi je własnoręcznie, po prostu zawijała do wewnątrz dodatkowych dziesięć centymetrów materiału, a potem regularnie je wydłużała, tak, że mogły mi służyć więcej niż jeden sezon. Ale buty to była zupełnie inna historia. Nie dość, że mieliśmy stan wojenny i ciężko było je dostać, to jeszcze co pół roku moja noga przestawała się w nich mieścić, i znów ktoś z rodziny, ktoś o mniejszych potrzebach, musiał oddać mi swój talon na kolejną parę.
Z nowego łóżka nigdy nie wyrosłem. Służy mi nadal, choć trochę skrzypi, gdy przewracam się z boku na bok. Wysłużone sprężyny uginają się pod ciężarem mego dorosłego ciała. Pozwalają mu się zbyt głęboko zapadać w środkowej części i czasami budzę się rano z paskudnym bólem kręgosłupa. Może kupię nowe. Jeśli rzeczywiście zostanę tu na dłużej.
/
Zasypiam. Jesteśmy na cmentarzu w Mielniku. Stoimy nad rozkopanym grobem, ja i Danka. Patrzymy w głąb ciemnego otworu, czekając, aż ksiądz pobłogosławi trumnę i da znać grabarzom, żeby przysypali ją ziemią. I wtedy nagle orientujemy się, że nie ma tu nikogo poza nami. Danka rzuca suche: „To ja idę”, po czym odwraca się na pięcie i po prostu znika, jak w magicznym tricku. Teraz jestem sam. Patrzę na wbitą w górę piasku łopatę, biorę ją do ręki i zaczynam szuflować. Ziemia i drobne kamienie głośno uderzają o wieko trumny. Jedna łopata, druga, trzecia. Po dziesiątej zaczynam się niemiłosiernie pocić, przerywam pracę i zaglądam do grobu. Nie zdołałem przysypać całej trumny. Gdzieniegdzie spod piasku przebija jasne, polakierowane drewno. „Nie dam rady” – myślę sobie i zniechęcony odchodzę od grobu, by znaleźć grabarzy i poprosić ich o pomoc. Idę główną alejką pod rozłożystym klonem, spodziewając się, że za chwilę dotrę do kaplicy, ale alejka wije się w lewo i prawo, jakbym wędrował przez labirynt. Prowadzi mnie między lśniącymi, granitowymi nagrobkami, zwęża się niespodziewanie i kończy na murze. Niezdarnie przez niego przełażę, z nadzieją, że obejdę cmentarz dookoła i odnajdę kaplicę, wchodząc głównym wejściem. Biegnę wzdłuż ceglanego muru, zakręcam, znów biegnę, zakręcam, biegnę, zakręcam, biegnę. Nie znajduję żadnego wejścia. Odwracam się od muru i odchodzę.
/
Pielęgniarka z Domowego Hospicjum pod wezwaniem Świętego Łukasza w Mielniku, Anna Kowalczuk, miała trochę ponad czterdziestkę, długie czarne włosy spięte w kok i ciemnobrązowe oczy, które patrzyły na mnie z sympatią i powagą, wymieszanymi w takich proporcjach, że od razu poczułem się raźniej.
– Myślę, że da pan radę – powiedziała, pakując swoje pielęgniarskie gadżety do skórzanej torby. – Nie pierwszy raz jestem u kogoś, kto samodzielnie opiekuje się rodzicem po wylewie. To naprawdę nie jest takie straszne. Najważniejsze, że jest pan silny, że ma pan pampersy i porządne łóżko rehabilitacyjne. Kiedyś o takich rzeczach ludzie nie słyszeli, a i tak sobie radzili. Moja kuzynka przez pięć lat zajmowała się matką… Ma pan problemy z kręgosłupem?
– Nie. – Pokręciłem głową. – W każdym razie nic poważnego.
– Proszę uważać na plecy, bo to wysiada ludziom najczęściej. Pokażę panu, jak się schylać i podnosić ojca, żeby kręgosłup jak najmniej ucierpiał. – Zamarkowała chwyt na nieistniejącym pacjencie i pewnie uniosła trzymane w rękach powietrze. – Wszystko polega na tym, żeby trzymać plecy w pionie, nie można ich wyginać, widzi pan? W ten sposób. Jeśli pan się będzie schylał i wyginał plecy, kręgosłup nie wytrzyma. Ciężar musi się rozłożyć na wszystkie kręgi, by nie nadwyrężać wyłącznie tych kilku w odcinku lędźwiowym, jasne?
Potaknąłem głową.
– Poza tym ma pan mnie i doktora Leśniewskiego. Tak jak się umawialiśmy, będę was odwiedzała dwa razy w tygodniu, chyba że mi coś wypadnie. Doktor raz na tydzień lub dwa tygodnie, jeśli nic się nie będzie działo…
– A co może się dziać?
– Proszę porozmawiać o tym z doktorem. Przyjedzie pojutrze. Z własnego doświadczenia mogę panu powiedzieć, że najgorsze to brak chęci do życia. Depresja. Może też mieć napady gniewu. Ale ma pan tabletki, jakby co… Dobrze, że ma pana. Syn, ktoś bliski, to naprawdę wielkie wsparcie.
Uśmiechnęła się, podała mi dłoń na pożegnanie i wyszła. Odprowadziłem ją do bramki i patrzyłem, jak wsiada do swojej skody i odjeżdża. Syn, ktoś bliski, pomyślałem. Czy jestem kimś bliskim? Czy więzy krwi zawsze wystarczają, żeby stać się bliskim? Dopiero teraz naszły mnie wątpliwości. Chciałem zadzwonić do Danki i powiedzieć jej, że byłem durniem. Nie dam rady! Tydzień, dwa – może. Na pewno nie dłużej. To był idiotyczny pomysł.
Jednak nie sięgnąłem po telefon. Zamiast tego usiadłem i zacząłem obierać ziemniaki do kalafiorowej, ulubionej zupy ojca.
/
Gospodarstwo nie jest duże. Podwórko, sad, ogród przy domu i dwa hektary ziemi uprawnej. Uprawianej kiedyś, kiedy żyli jeszcze dziadkowie. Sadzenie ziemniaków, wykopki, koszenie pszenicy, pielenie ogrodu warzywnego, zbiór truskawek, zbiór czereśni – pamiętam wszystkie te wydarzenia. Pamiętam też, z jaką niechęcią brałem w nich udział. Może z wyjątkiem zbioru czereśni. Wchodziłem wtedy na drzewo i opychałem się słodkimi owocami, ignorując pokrzykiwania matki i siostry, żebym zostawił coś dla nich. Teraz ziemia i ogród leżą odłogiem, tylko drzewa w sadzie rodzą jeszcze owoce, których nie ma już kto zrywać. Na gospodarstwie poza mną pomieszkuje jeszcze kot Mruczek (niemiłosiernie rozpieszczony okaz dachowca, który przychodzi do domu tylko na jedzenie i spanie, jeśli ma na to ochotę) i kury. Jest ich dziewięć albo dziesięć – nie mogę się nigdy doliczyć – w tym jeden kogut. Są rudobrązowe i dość stare jak na kurze standardy. W każdym razie, gdyby żył ojciec, już dawno zostałyby zdekapitowane i skończyłyby swój żywot w rosole. Ja zamierzam przeprowadzić na nich dość drastyczny eksperyment, w którym sprawdzę, po ilu latach kura umiera śmiercią naturalną. Zobaczę też, na jak długo starczy im werwy, żeby znosić swoje znakomite wiejskie jaja, bo jajecznica to podstawa mojego wyżywienia tutaj. Karmię kury dwa razy dziennie, pszenicą i śrutą sojową, a jajka zbieram pod koniec dnia, macając w półmrocznym wnętrzu kurnika po wyściełanych sianem grzędach. Zazwyczaj znajduję pięć, sześć, od kurzego święta kilka więcej. Wkładam je ostrożnie do małego wiklinowego koszyczka i, czując się jak złodziej, czym prędzej zmykam z cuchnącego guanem domku.
/
Pukanie do drzwi. Wstaję od laptopa. Idę do sieni i otwieram drzwi, za którymi stoi niska, krępa kobieta ubrana w brązowy dres. Na głowie ma beret, spod którego wyglądają siwiejące loki. Patrzy na mnie ukrytymi wśród zmarszczek i kurzych łapek zaczerwienionymi oczami.
– Dobry – mówi pani Aleksiejuk.
– Dzień dobry. – Patrzę na wielki koszyk z jabłkami przed progiem. – Co mi pani znów przyniosła?
Pani Nina Aleksiejuk. Kiedyś przyjaźniła się z moją matką. Jest… Była od niej o niemal dziesięć lat młodsza, ale chyba im to nie przeszkadzało. Pamiętam panią Ninę przy naszym stole. Najpierw samą, potem z mężem. Imieniny, najczęściej świętowało się wtedy imieniny. A potem, kiedy wszystko się posypało, przyjaciółka zniknęła. Nie wiem czemu, ale mama odcięła się od niej. Zresztą przestała się spotykać z kimkolwiek. Nie było więc pani Niny aż do czasu, kiedy przyjechałem zająć się ojcem. Odwiedziła mnie już drugiego dnia. Najpierw przyniosła zupę, smaczną grochówkę, taką z boczkiem i wszystkim innym. Potem było jakieś ciasto, chyba biszkopt przekładany dżemem malinowym. Kiedy obrodziły pomidory, zaczęła mi przynosić po dwa, trzy dziennie. Potem była fasolka szparagowa, buraki, szpinak.
– Jabłonka w tym roku aż ugina się od jabłek. – Wskazuje niemal z wyrzutem na kosz. – To ci narwałam.
– Dziękuję. Bardzo lubię jabłka. Co to za odmiana?
– A kosztela. Już prawie nigdzie takich nie ma. Stara ta jabłonka, ale w tym roku obrodziła jak nigdy.
– Pamiętam kosztele, pani Nino. Pamiętam – to te bardzo słodkie, soczyste jabłka.
– Słodkie, a jakże!
– Bardzo dziękuję, naprawdę… Może pani wejdzie i napije się herbaty? – pytam, choć wiem, co mi za chwilę odpowie.
– A gdzie tam… Muszę lecieć. Tyle roboty… Stefan, mój najstarszy, przyjeżdża za parę dni. Z Belgii. – Macha ręką, jakby chciała pokazać, że i tak z niczym się nie wyrobi. – A w obejściu wszystko w porządku? Znaczy z domem…
– Tak. Chyba tak. Dach w kurniku mi trochę przecieka, ale to…
– Mirek przyjdzie i rzuci okiem.
– Nie trzeba, to naprawdę nic poważnego…
– Przyjdzie, przyjdzie. Niewiele ma do roboty. Do ojca twego czasem zaglądał, wcześniej, zanim… No wiesz. Pomagał, jak było trzeba. Węgiel mu czasem wrzucił do szopy. Drewna naciął.
– Tak, wiem, ale z tym kurnikiem to chyba sam sobie dam radę…
– Przyjdzie. Nie zawadzi.
– Dobrze, niech zajrzy. Na pewno z niego większy fachowiec niż ze mnie.
– No to ja już polecę – mówi pani Nina i już chce odejść, ale nagle zawraca i nieśmiało wskazuje na swój podarunek. – Tylko może te jabłka sobie w coś przesyp, bo koszyk to mi się przyda.
/
Usłyszałem jego jęki, jak niemal każdej poprzedniej nocy. Nie zamykałem drzwi do sieni ani w moim, ani w jego pokoju, więc słyszałem wyraźnie te odgłosy, coś pomiędzy bulgotaniem gotującej się wody i płaczem. Odłożyłem książkę i wstałem z łóżka. Czasami robiłem to z irytacją, czasami, jak tamtej nocy, z rezygnacją, którą już tylko milimetry dzieliły od współczucia. Nie żeby mi szczególnie zależało, żeby osiągnąć ten stan w relacjach z ojcem. To była zwykła konstatacja, czysto pisarska wiwisekcja.
Znów próbował zejść z łóżka. W półmroku pokoju, oświetlonego tylko przez małą lampkę, wyglądał jak rozbudzony zombie – trochę strasznie, a trochę groteskowo. Prawe ramię, przerzucone nad barierką, dyndało bezwładnie w powietrzu jak wahadło jakiegoś organicznego zegara. Odpychał się lewą ręką i niezbornie przekładał lewą nogę ponad prawą, ignorując fakt, że prawa jest zupełnie bezwładna. Może po prostu o tym zapomniał? Może w końcu postanowił porzucić nieposłuszną połowę swego ciała i zacząć żyć normalnie w tym, co jeszcze chciało w nim żyć?
Przesunąłem najpierw jego nogę, potem chwyciłem go za lewą rękę i szyję i, pomimo bulgoczących, jękliwych protestów, przyciągnąłem go z powrotem na środek łóżka. Potem przysiadłem na krześle obok.
– O co chodzi, tato? Co się stało?
Wiedziałem, że mi nie odpowie. To znaczy odpowie, ale i tak go nie zrozumiem. Jednak tym razem milczał. Popatrzył na mnie tylko swoimi zapadniętymi oczami, połyskującymi jak jarzeniówki w tunelu. Mierzyliśmy się wzrokiem przez kilka chwil, potem podałem mu szklankę z wodą. Chwycił ją szybko i łapczywie wypił zawartość, ochlapując sobie tors.
– Jutro trzeba cię będzie ogolić – powiedziałem i osuszyłem mu piżamę papierowym ręcznikiem. Poczekałem, aż zamknie oczy, i poszedłem do siebie.
/
– To co z tym dachem?
– Przecieka. Boję się, że kury mi się potopią.
– Aż tak mocno?
– No, trochę przesadzam…
– A gdzie dokładnie przecieka?
– Ostatnio nie padało, ale z tego, co pamiętam, to tam, przy szczycie. Tak mi się wydaje.
– Masz drabinę?
Tacham drabinę ze stodoły, przystawiam ją do szczytu. Kury gdaczą zaniepokojone. Mirek upewnia się, że drabina stoi równo, po czym zaczyna się wspinać. Ma na sobie przetarte, brudne dżinsy i niebieską flanelową koszulę z podwiniętymi rękawami. Kiedy dociera dostatecznie wysoko, zatrzymuje się i osłania oczy dłonią przed popołudniowym słońcem. Jest nadal niezwykle ciepło jak na październik. Odgarnia grzywkę z czoła – chyba dawno nie był u fryzjera – po czym sięga ręką i dotyka kolejno kilku najbliższych dachówek. Słyszę ciche chrupnięcie, kiedy fragment jednej z nich poddaje się i pozwala się oderwać.
– Chyba ją mam. – Uśmiecha się, unosząc tryumfalnie odłamek. – To na pewno tu.
– Jak to załatać? Można ją jakoś… przysztukować?
Śmieje się.
– Nie, nie da rady. I nie chodzi o jedną dachówkę. Co najmniej dwie inne są pęknięte.
– Cholera.
Mirek schodzi z dachu i podaje mi zielonkawo-szary fragment. Nie wiedzieć czemu, sprawdzam, jak pachnie. Wyczuwam mech, wilgoć i pleśń. Starość. Ta dachówka pamięta czasy, gdy dziadek budował nasz dom, a z resztek sklecił chatkę dla kur.
– Ale chyba coś na to poradzę. – Znów się uśmiecha. Szeroko. Teraz widzę, że brakuje mu prawej czwórki.
– Serio?
– Serio. Nie kupisz ich nigdzie. Dziś możesz dostać takie już tylko na zamówienie. Ale w naszej stodole mamy identyczne. Będzie tego ze dwadzieścia sztuk, jak nie więcej… Na pewno przynajmniej kilka się nada.
– Kiedy będziesz mógł to naprawić?
– Dzisiaj już nie zdążę. Jutro jadę po brata do Warszawy. Przyjeżdża z Belgii… Może pojutrze z rana?
– Mnie pasuje. A ile to będzie kosztować?
– Dogadamy się.