Sulina Gałkowska, zwana matką Almą, napisała do Jana Deterhusa szybciej, niż wypadało to z rytmu ich korespondencji, prowadzonej od czasu wizyty mnicha w Żukowie. Tym razem, zapisawszy datę: drugiego kwietnia roku Pańskiego tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego siódmego, dziwnie mało miejsca poświęcając na przywołanie imienia Najwyższego, od razu przeszła do sprawy. Chodziło o Mestwina. Takie imię nadała na chrzcie chłopcu powierzonemu jej w opiekę, gdy odkryła, że wciąż jest poganinem. Musiała naprawić błąd.
Uciekając się do szantażu wobec stryja, nestora rodu, do imienia Mestwin dodała własne nazwisko – Gałkowski. Nie czuła się winna. Czuła raczej, że Bóg chce, by oddawać człowiekowi, co człowiecze. Imię było książęce, po przodkach Jana z Ruśniczyna, ojca chłopca, czego już się zdążyła dowiedzieć. Człowieka, którego Alma szczerze nienawidziła, by w drugiej połowie życia zrozumieć, jak wiele mu zawdzięcza. Choć dla jej stryja, wojewody Gałkowskiego, od niemal trzech dekad pozostawał największym wrogiem.
Dzieciak miał oczy po ojcu. Ale nie tylko oczy. Chłopiec, którego traktowała jak syna, odziedziczył po Janie płeć. Ile miał lat? Tego matka Alma nie wiedziała, bo gdy go przywieziono, równie dobrze mógł mieć dwa albo dziesięć. Nie złożyło się dotąd, by spytać. Nie mogła napisać Deterhusowi wprost, co widziała: mieszek, zawiązany pomiędzy udami, nagle się wypełnił i uniósł. Chłopiec spojrzał na mieszek i, jakby nic się nie stało, wrócił do podglądania dziewcząt, zadzierających spódnice, by wygodniej pielić warzywa.
Matka Alma już wiedziała swoje. Jako przeorysza mogła przygarnąć dziecko wbrew opinii innych, nawet przy sprzeciwie siostry prokurator, zwanej Czarną Niedzielą, ale nie mogła tolerować w klasztorze mężczyzny. Gdy Alma miała tyle lat, co jej dziewczęta dzisiaj, i była na prostej drodze do świętości, jeden dzień wystarczył, ledwo przeczucie ognia, jaki jedna płeć rozpala w drugiej, by szeroka brama z hukiem się zatrzasnęła.
W tamtym czasie, czasie prostej drogi, Alma modliła się tak dużo i w takim zapamiętaniu, że jej ciało stawało się aż świetliste, tracąc naturę tkanki. Jakby wszystkie komórki skóry, krwi i kości delikatnie się rozwibrowały. Jak struna dobrze naciągnięta i potrącona palcem drga, tak jej ciało stawało się zgoła niematerialne. Czasem słyszała wtedy śpiew, harmonię tak zgodną, jakiej wcześniej nie umiałaby nawet sobie wyobrazić. Nagle cała zbudowana była ze światła i z dźwięku. Potężne uczucie. Zagłodziłaby ciało, zamęczyła je bez żalu, porzuciła jak niepotrzebny balast, byleby tylko stać się światłem i dźwiękiem. Na zawsze.
Nie było jej to dane.
Wszystko zmieniło się w dniu, w którym miała składać śluby. Rankiem stała na dziedzińcu klasztoru norbertanek wraz z innymi młodymi dziewczętami, gotowymi na złożenie dozgonnej przysięgi Bogu. Zaciekawił je łomot przy bramie. Hałas, jaki podniosła drużyna jezdnych z mieczami, przestraszył. Chwilę później Sulina, chwycona w talii przez jednego ze zbrojnych, policzkiem i piersią przyciśnięta do jego mocnego uda, nie mogła złapać tchu. Piach spod kopyt sypał jej się w oczy, łzy płynęły, a gardło się zaciskało.
Czuła jeszcze twardość męskiego ciała na policzku, gdy w słupskim kościele, do którego ją uprowadzono, kasztelanic Jan z Ruśniczyna, patrząc na nią oczami, jakie później po wielu latach zobaczyła u chłopca, wyznał jej miłość – taką, jak ją pojmował. Chciał, by została jego żoną. Stał tak blisko, aż Sulinę palił jego gorący oddech. Odmówiła. Wówczas on z pasją, od której poczuła nagłe ściśnięcie w dole brzucha, wyjął nóż uwiązany u pasa i pociął na niej habit. Sądziła, że ją pożre albo zabije, ale się opamiętał. Wyjdzie za niego – powiedział – czy tego chce, czy nie. Gdy zostawił ją samą, każąc włożyć jedwabną, błękitną suknię, uszytą na tę okazję, dziwnie mocno poczuła jedwab na skórze. Coś wcześniej nieznanego obudziło się w jej ciele. I wtedy do kościoła wpadli nowi jezdni.
Tego samego wieczora w zamku jej stryja, Szczepłka Gałkowskiego, próbowano przymusić ją, aby własnymi rękami odcięła głowy od ciał rycerzy-porywaczy. Nie mogła tego zrobić! Ale chciała. Przymierzała topór, przykładała ostrze, ale tak nieskładnie, że stryj wyszarpnął jej narzędzie z ręki i nakazał pójść do komnat.
Nim wieczorem zakonnica, sprowadzona do zamku i pilnowana przez stryjowskiego sekretarza, potwierdziła, że dziewczyna jest nietknięta, i nim odwieziono Sulinę na powrót do klasztoru, stryj nakazał jej nałożyć włosiennicę. By wypędzić zgorszenie z jej ciała, powiedział. Włosiennica sprawiła tylko, że ciało jeszcze bardziej tęskniło za gorącem i pragnęło, żeby znów rozlało się pod skórą.
List, jaki trzydzieści lat później wysłała do Jana Deterhusa, był wolny od takich zwierzeń. Pisała krótko. Że „zgodnie z umową…”, „koniecznie…” i „natychmiast…”.
/
Nim nadeszła odpowiedź z Darłowa, wszystkie rzeczy Mestwina – nogawice, dwie koszule, dwie cieńsze koszulki z batystu, jedną kapotę na mróz, psałterz i buty – wystawiono na środek celi i spakowano do kufra. Nie można było czekać. Przeoryza kazała też dołożyć ilustrowaną kopię Tajemnic roślin, księgi, w której zapisała całą swoją wiedzę. Oprawioną w skórę, z marginesami ozdobionymi w trzech kolorach, wartą tyle, co dwie albo i trzy wsie. Siostra prokurator, zwana przez młode mniszki matką Czarną Niedzielą, która nigdy nie darzyła chłopaka szczególnymi względami, a trzymanie mężczyzny w klasztorze uważała za obrazę Boga, była zdania, że tak cenna księga nie może opuścić klasztoru. Jednak to matka Alma miała władzę. Urodzona i skoligacona wystarczająco wysoko, orzekła, że księgozbiór zakonny zniesie ten uszczerbek. Jeszcze posłała siostrę prokurator do librarium, każąc odnieść kopię księgi o roślinach, a przynieść oryginał, jej własną ręką spisany, który prócz kolorowych zdobień miał złocone brzegi, i ruszyła w drogę, nie mówiąc nikomu, gdzie i po co jedzie.
Mestwin Gałkowski nie mógł pojąć całego zamieszania. Przecież jedyne, co robił, to siedział z nosem przyklejonym do ołowianej ramy, majtał krótkimi nogami ponad koszem ze świeżo zebraną szałwią i się przyglądał. Nagle robiło mu się ciepło i dobrze. Wpatrzony w dziewczęta biegające po ogrodzie, nawet nie zwrócił uwagi na wybrzuszenie w kroku. Matkę Almę, która przyszła wziąć szałwię, napęczniały mieszek wprawił jednak w takich popłoch, że nie pozwoliła, by ucałował habit. Gestem zatrzymała go o krok od siebie i powiedziała, że każdy wiek ma swoje prawa.
Nie mógł odgadnąć, dokąd jadą. Do lasu? W rodzinne strony? Przecież nawet nie wiedział, gdzie się urodził. Odkąd pamiętał, był na świecie, a odkąd chciał pamiętać, żył w klasztorze. Nie miał żadnych wspomnień zza bramy. Może jedynie przeczucie jakiejś kuchni, w której płonął ogień, dający cenne ciepło. I tę dziwną skłonność do popadania w melancholię na widok błękitu.
Nie miał pojęcia, jak jest poza klasztorem, i wcale nie chciał tego wiedzieć. Gdy już spakowano jego rzeczy, został posadzony na dwukołowym wozie. Lejce wzięła sama matka Alma. Był tak zmęczony myśleniem, wyobrażaniem sobie, strachem, że zasnął.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył spory folwark z czerwonej cegły, pełen zwierząt i ludzi.
/
Matka Alma powróciła do Żukowa bez Mestwina. Nie mogła znieść ciszy, jaka nastała w klasztorze. Panny nie robiły tyle zamieszania co dzieciak. W dodatku podburzone przez siostrę prokurator, mijając przeoryszę w krużgankach, ciekawsko popatrywały na nią: oszalała czy nie oszalała? Ma mroczną tajemnicę, jak mówiła matka Czarna Niedziela. Ale jaką? Wszystkie chciały wiedzieć.
Opowieści o szaleństwie Almy krążyły od dawna. Niektóre z mniszek pamiętały, jak przed laty, nim przywieziono chłopca, chodziła po klasztornych korytarzach ze spuszczoną głową, z błędnym wzrokiem, i uważała, by nie patrzeć na niczyje ręce. Zakonnice miały piękne, gładkie, białe dłonie – cud stworzenia. Ale nie wiedziały, że w wyobraźni Almy te dłonie zaczynają gnić. W jej myślach skóra odchodziła, uwalniając to, co było pod nią, mięso, kości, ścięgna. Krew ciemniejącą, zepsutą. Jeśli przeorysza nieopatrznie za długo zawiesiła wzrok na czyichś rękach, już nie potrafiła go oderwać od dziejącego się w jej wyobraźni spektaklu psucia się. Czując nosem świdrujący smród rozpadu, zaczynała głośno płakać. Bóg zepchnął ją na dno piekła, mówiła. Bóg umarł, krzyczała. Za dnia cierpiała, nocami była zadręczana snami. W koszmarach, pół martwą, pół żywą, rozdziobywały ją ptaki. Brały po jednej kości i rozwłóczały po świecie. Na Pomorzu mówiło się w tamtym czasie, że jest bardzo chora. Cudem tylko, z pomocą Boga, udawało się utrzymać tajemnicę przed rodzinami panien, których nie powinien niepokoić stan przeoryszy klasztoru.
A jednak Alma, chodząc po klasztornych korytarzach, w istocie przemierzała świat. W nocnych marach pokonywała kolejne królestwa mroku, by odnaleźć każdą ze swoich kości i całą swoją duszę. Szła, choć nie miała sił. Wchodziła w ciemność i noc mimo lęku. Jeśli umarła z Bogiem, to, odnalazłszy ostatnią z ukradzionych kości, razem z nim zmartwychwstała.
Gdy przywieziono chłopca, początkowo ostrożna, widząc, jak bardzo jest samotny – samotnością większą niż ta, która kiedykolwiek była jej udziałem – widząc zwierzęcą wręcz czujność i lęk dziecka, zmieszany z odwagą, poczuła do niego tkliwość. Widząc jego umęczone oczy, współczuła mu. Współczując, brała w ramiona jego ciałko i pozwalała, by położył głowę na jej szczupłych kolanach. Ściskała go wówczas, jakby cały świat trzymała. Jakby świat cały ratowała od cierpienia.
Cieszyła ją ciekawość, z jaką chłopiec podchodził do wszystkiego, o czym mu mówiła. Widziała żal, z jakim opuszczał komnatę, gdy kazała mu wyjść w porze modlitwy. Co rano między prymą a tercją sadzała go więc na krześle i pozwalała, by jej towarzyszył. Zaczęła go uczyć liter. Z uśmiechem patrzyła na radość w jego oczach, która wybuchła, kiedy pierwszy raz zapisał swoje imię.
Po jego wyjeździe, zamęczana tęsknotą, owym bolesnym skurczem pod żebrami, niedającym nabrać powietrza w płuca, zajęła myśli pracą. Zasiadłszy do pisania Wielkiej księgi o snach i cudach, poświęcała się dziełu bez litości dla własnych obolałych oczu i steranego ciała.
„Człowiek wchodzący na trudną ścieżkę duchową zwykle dostaje od Boga wszystkie niezbędne wskazówki” – zaczęła. „Znaleźć można je choćby w snach. Można nie śnić latami albo śnić rzeczy błahe, nieistotne, kuriozalne, bo i nie każdy sen jest dla człowieka przewodnikiem. Jednak gdy przychodzi czas snów, należy podziękować za nie Bogu i prosić o dar zrozumienia”.
Pisała dalej: „Wchodząc na trudną ścieżkę duchową, najłatwiej potknąć się na pierwszym progu. I odwrotnie, jeśli człowiek od początku udatnie podąży za głosem Boga, potem nie da się zepchnąć z najtrudniejszej ścieżki”. Podawała swój przykład. Gdy po raz pierwszy, przed wielu laty – a była jeszcze dziewczyną – przyśniło jej się, że jest psem i odkopuje trupa, pojęła, że w niedorzeczności sennego rojenia tkwi zwarta, celna myśl. Trup to wszyscy ludzie, którym powinna wybaczyć. Zrozumiała, że nienawiść, w jaką popadła wobec Jana z Ruśniczyna, nie pozwalała jej iść dalej, do Boga. Potem, modląc się o łaskę pojęcia niepojmowalnego, doszła do przekonania, że trup ze snów to także ludzie, którzy są jej coś winni. Trzeba im to zapomnieć. Wreszcie zrozumiała, że musi odpuścić grzechy sobie samej. Wtedy sen przestał jej się śnić.
Dzieliła się wiedzą: „Natura snów boskich ma to do siebie, że wielu ludzi na świecie śni ten sam sen”. Ów o zgubionym dziecku nawiedzał chyba każdą pannę w jej zakonie. Bywało, że latami wracał do udręczonej śniącej. Sens i tu jawił się Almie oczywisty: coś ważnego w życiu było nie na miejscu. Czasem zdawało się, że nic nie można zrobić, jak w wypadku mniszek zamkniętych wbrew swojej woli. Jednak gdy zatracały się bez reszty w rysowaniu wzorów haftów, gotowaniu, powoływaniu do życia nowych odmian owoców w klasztornych ogrodach, sen odchodził.
Wagę, zdaniem Almy, miał sen o człowieku, który budzi się po raz pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, za każdym razem sądząc, że to już naprawdę. Ona sama, nie wiedząc, czy kolejne przebudzenie jest prawdziwe, czy tylko śnione, przy wszystkich była jednakowo przerażona. Wreszcie olśniła ją myśl, że to nie ma znaczenia – śpi czy nie śpi. „Należy zwyczajnie żyć – napisała – a całą resztą niech się zajmie Bóg”. I ten sen przestał jej się śnić.
Gdy już przeszła cały cykl powracających snów, gdy przyjęła pod dach dziecko o oczach człowieka, którego nienawidziła, Bóg otworzył przed nią kolejną, bliską niebu bramę. Pewnego dnia, siedząc jak zwykle w skryptorium, zobaczyła, że ściany wokół falują. Jak zmarszczki na wodzie, tak i na powierzchni ścian pojawiły się pierwsze załamania. Widziała wszystko ostro i wyraźnie – każdy liść za oknem, każdą najdrobniejszą literę na obwolutach ksiąg. Kolory stały się bardziej nasycone, a światło – bardziej świetliste. Proste krechy wpadające przez okno pełne były tańczącego pyłu, którego piękno zdumiało Almę. Wówczas to poczuła – wielką falę czystej, głębokiej miłości. W tamtej chwili niczego jej nie brakowało, wszystko było kompletne, wszystko było w idealnej harmonii ze wszystkim. Miłość płynęła. Wylewała się z niej, niesiona dalej w świat.
Ucałowawszy blat stołu, ziemię i każdą z osobna księgę, na którą padł jej wzrok, płakała ze wzruszenia. Była częścią czegoś wielkiego i pięknego. Boga? Wizja minęła, ale owa gęsta miłość, dziwna energia, jaka zbierała się od zawsze w zagłębieniach jej dłoni, nie przestała się z niej wylewać. Jedną myślą mogła spowodować, aby fala ruszyła. Zaczęła leczyć – miłością. Przykładała ręce w miejsce, które czuła najsilniej, wzbudzała dziwną wibrację we wnętrzach swoich dłoni i pozwalała płynąć fali, która wzbierała i gęstniała tak, jak gęstnieje powietrze wokół trąconej struny.
Przekazawszy Mestwina pod opiekę zakonnikom, poczuła się w obowiązku dokładnie i uczciwie opisać całe swoje doświadczenie. Każdej nocy siadała do pisania. Po dziewięciu miesiącach i siedemnastu dniach, w dzień Świętej Barbary, tej obcej pośród swoich, zakończyła posłowie Snów i cudów zapowiedzią trzeciej księgi: O sensie cierpienia i utraty nadziei.
/
Wieści dochodzące od matki Almy niepokoiły Jana Deterhusa. To, że dla chłopaka, który został po fundatorze ruśniczyńskim, nie ma już miejsca za żukowskim murem, bardzo go martwiło. Otrzymawszy list, po raz kolejny przygotował do drogi buty z zajęczej skóry, wierząc, że gdy tylko mróz zelżeje, wyprawi się wreszcie na Kaszuby i na miejscu sam zadba o chłopca.
/
Tymczasem jednak z Żukowa nadszedł kolejny list od Almy. A właściwie – rękopis gotowej księgi, opatrzony kilkoma zdaniami wstępu i pozdrowieniami. Deterhus czytał. I rosły w nim obawy. Po lekturze pierwszego dzieła matki Almy, Tajemnic roślin, sam zachęcał ją, by pisała dalej. Jej zasady doboru kwiatów, liści i korzeni, oparte na ich temperaturze – jak to określała Alma, na ich rzekomej subtelnej energii, właściwej każdemu istnieniu – kopiowano we wszystkich pomorskich klasztorach. Teraz jednak, otrzymawszy rękopis Wielkiej księgi snów i cudów, Deterhus miał nadzieję przekonać zakonnicę do usunięcia obszernych fragmentów. Dziwna myśl zalęgła się w głowie zakonnicy. Dziwny wydała owoc, być może zatruty.
A jednak norbertanka, zgodnie z zakonnym zwyczajem, zdążyła już przekazać egzemplarz duchowemu opiekunowi klasztoru, a ten dostarczył go dziwnie prędko do Rzymu. Jana Deterhusa. zmartwiła ta wiadomość. To, co pisała o podążaniu za snami, o szukaniu odpowiedzi w sobie, a nie w Bogu, o złu, które po latach okazuje się dobrem, owocu grzechu, zmieniającym się na koniec w błogosławieństwo, czy też o tym, że świętość, do jakiej dochodzi się powoli i okrężną drogą, jest lepsza niż świętość młoda i dziewicza, było czystą herezją. Czyż nie pisał święty Brendan Żeglarz w Navigatio Sancti Brendani Abbatis, że zbyt pewni siebie byli ci, co porywali się na wyprawę przez piekło do nieba? Deterhus ogromnie cenił swoją przyjaciółkę i bardzo chciał ją ratować. Posławszy listy do wszystkich rzymskich przyjaciół z prośbą o wsparcie dla przeoryszy z Żukowa, ją samą poprosił, by spaliła kopię Wielkiej księgi snów i cudów, a potem oddała się przykładnemu postowi i odosobnieniu. Napisał: „Ukryj się, droga przyjaciółko, za podwójnym murem w modlitwie tak głębokiej, by Cię przestały widzieć oczy Rzymu”.